czwartek, 19 grudnia 2013

PREMIERA!

Mmmmm, uwielbiam moją nową kuchnie. Szaleńczo. A skoro mam czas, to korzystam z niej najbardziej pożytecznie jak potrafię. Co więcej, postawiono mi nie lada wyzwanie, ale dałam radę! I to z największą przyjemnością. Nadszedł czas, na moją pierwszą masową (bardziej niż zwykle) produkcję! Najabrdziej wyjątkowe jest natomiast to, że z całej tej góry słodkości, sama zjadąłm tylko jedną... a to naprawdę coś niespotykanego. 



made by Karola

Skoro już potrzebowałam sprostać zadaniu nakarmienia wielu dzieci, wiedziałam, że muszę sięgnąć po pomoc eksperta. Dlatego też przyznaję, że nie poradziłabym sobie bez "Słodkiego zakątka". Mojej ukochanej książki, dzięki której poznałam m.in., prezentowany Wam już - gruszkowiec! 

Wybrałam wyjątkowe, delikatne i pyszne muffiny waniliowe. Oczywiście troszkę je podrasowałam. Efekt był cudowny. Zapach wanilii utrzymywał się w domu przez kilka godzin, a smutek, że muszę jej oddać czuję do dziś.

made by Karola

I choć to przepis na muffinki, to dziś wyjątkowo nie potrzebujemy dwóch misek. Wystarczy jedna, ale za to w duecie z mikserem.
Podam proporcję na około 15 sztuk - ja potrzebowałam zrobić ich 5 razy tyle ;)

150 g miękkiego masła
150 g cukru
175 g mąki samorosnącej
3 jajka
1 łyżka ekstraktu waniliowego
ziarenka wanilii
banan
mus owocowy


made by Karola


made by Karola

Rozpuszczamy masło - bez mikrofali! po co nam kolejna dawka promieniowania ;) polecam w misce, nad gotująca się wodą. Jajka należy rozbełtać, a potem dodać pozostałe składniki do miski i połączyć mikserem, aż do uzyskania gładkiej, maślanej masy. Papilotki na babeczki napełniamy masą do połowy. Każdą babeczkę wzbogacamy plastrem banana lub łyżeczką musu owocowego... albo jednym i drugim ;)
i przykrywamy kolejną porcją ciasta.


made by Karola

Muffinki pieczemy około 20 minut w 180 stopniach. A ponieważ święta tużtuż, możemy udekorować babeczki czymkolwiek ślicznym! Są pyszne,
pachnące i leciutkie.


made by Karola




  <3



wtorek, 10 grudnia 2013

próba generalna!

nowa kuchnia, nowy wygląd, nowy post!


Nawet nie wiedziecie, co to znaczy nie mieć kuchni! I to przez trzy tygodnie. Bez piekarnika, bez babeczek... masakra! Ale, już po wszytskim. Przeczekałam, dałam radę i teraz moja kuchnia jest przecudowna, serio!
A i piekarnik nówka sztuka, więc można szaleć. Tym bardziej, że zima za oknem, święta tuż tuż. Nie ma na co czekać.

Uwielbiam zimowy widok za oknem i wspaniały klimat świąt. Świateczne piosenki chyba nikogo nie cieszą tak jak mnie... Jarmarki Bożonarodzeniowe, szał zakupów, przygotowań i ból pleców, gdy od kilku godzin kleimy pierogi i uszka. Cudownie <3 
Ale najbardziej szaleję na punkcie słodkości i ślicznych dekoracji. Wyjątkowych foremek do wypieków, gwiazdek z cukru i bałwanków marcepanowych. Zapach anyżu, cynamonu, laski wanilii.... Niewspominając już o pomarańczy pełnej goździków i jej cudownym aromacie.
Magia świąt może bezkarnie szaleć po ulicach. Tym bardziej, że Mikołajki już za nami. Aaaaa, cudownie <3

Dlatego mam dla Was coś pysznego i to szlenie, i równie ślicznego! Gwarantuję. 
Zimowe muffiny!

made by Karola
suche

2 szklanki mąki
4 łyżeczki kakao
2 łyżeczki proszku do pieczenia
3/4 szklanki cukru (najlepiej brązowego)

mokre

2 jajka
100g. roztopionego masła
1 1/2 szklanki maślanki

+ posiekanka tabliczka czekolady mlecznej i gorzkiej




Mokre składniki dodajemy do suchych. Ważne, aby jajka były najpierw rozbełtane! Posiekaną czekoladę dodajemy do masy i delikatnie łaczymy widelcem. Pamiętajcie, że masa nie może być idealnie wymieszana, bo muffiny będą twarde i niesmaczne. 

Ciasto pieczemy około 20minut w 200 stopniach. Dobrze, jeśli mamy jakąś super-ekstra foremkę:)

Moja jest taka


Muffiny są przepyszne! Wyjątkowo czekoladowe i aromatyczne!
Próba generalna zdecydowanie udana. Zapowiada się wyjątkowa premiera.

made by Karola




środa, 6 listopada 2013

ukochana moja

Choć książki nie ocenia się po okładce, to piękna okładka potrafi zdziałać cuda. Po tę pozycję sięgnęłam właśnie ze względu na przepiękną, cukierkową, a mimo to nie kiczowatą, szatę graficzną. Najpierw zakochałam się w okładce, póżniej w uroczym blurbrze, a na koniec w treści i ukrytych
w niej przepisach. Tak więc muszę przyznać, oceniłam tę książkę po okładce i nie żałuję! 


      Spotkajmy się w kawiarni Jenny Colgan
to powieść pełna emocji. Od miłości, strachu, samotności, po radość, wstyd, jeszcze więcej strachu
i jeszcze więcej miłości. Główna bohaterka, to po trosze każda z nas - kobiet. Na całe szczeście nieidealna,
z kaprysami, brakiem pewności siebie i biodrami.
 Jej wyjątkowość polega na tym, że mimo ogromnego lęku, zaciska zęby i idzie po swoje. Choć nie raz popełnia błędy i doprowadza ją to do częstych wybuchów płaczu (co doskonale rozumiem), to Issy się nie poddaje, na szczęście. 

      Nie lubię zbyt dużo zdradzać o książkach, bo każdy czytelnik to odmienna interpretacja, zupełnie innych intencji autora - jasna sprawa.Mimo to, 
Spotkajmy się w kawiarni, podbiła moje serce.
 Nie tylko dlatego, że w powieści ktoś spełnił moje marzenie, że uwielbiam żarty z za chudych kobiet,
 i że nie rozumiem braku miłości do słodyczy, ale także dlatego, że to przyjemna i lekka opowieść. Autorka nie udaje, że pisze dzieło niezwykle głebokie i trudne, nie używa napuszonego słownictwa i nie stara się nas przekonać, że jest autorką wymagającą i tylko dla inteligencji. Nie.


 Jenny Colgan napisała przyjemną historię, którą czyta się z ogromnym apetytem na więcej. Warto spróbować ;)


Mocno pomarańczowe babeczki i ciacho gruszkowe, to tylko początek przepisów zaczerpniętych z tej książki. Postaram się zaprezentować Wam każdy pomysł na słodkości według Izzy. Ale póki co, moja kuchnia nie istnieje. Więc zaszalejemy po remoncie!


niedziela, 29 września 2013

no i przyszła...


no i przyszła jesień
na trampki za zimno, płaszcz już na plechach, chusta pod szyją - nie da się ukryć, po lecie ani śladu


Ale ma to też swoje dobre strony. Dla mnie jesień to korzenne przyprawy, gruszki, kruche ciasto, duużo herbaty, wieczory pod kocem i seriale:) A jak wiadomo, spędzanie czasu w domowym zaciszu, umilić może tylko pyszne jedzenie. Pachnące, słodziutkie, z owocami, a w tym wypadku też cieplutkie.



made by Karola


To kolejny przepis, z mojej nowej ukochanej książki.
Przedstawiam ODWRÓCONY GRUSZKOWIEC



made by Karola

* 3 gruszki
* 200 g masła
* 200 g cukru
* 3 jajka* 200 g mąki "samorosnącej"
* 3 łyżki mleka
* cukier puder, albo kakao

Gruszki obieramy, kroimy na pół, osuwamy gniazda nasienne. Żaroodporne naczynie smarujemy masłem i na dnie układamy gruszki, brzuszkami do góry. 
W misce ucieramy masło z cukrem. Przepis stanowczo nakazuje robić to drewnianą łyżką... ale mikser też się sprawdza :) Gdy uzyskamy gładką masę, dodajemy po jednym jajku i porządnie mieszamy. Wsypujemy mąkę, potem mleko. Gotowym ciastem (o którym na pewno pomyślisz, że jest zbyt gęste, ale wcale nie jest), przykryj gruszki i wygładź łyżką. Ja posypałam wierzch placka kakaem i brązowych cukrem.
made by Karola

Ciasto piecz w 180 stopniach, przez 40-45 minut, ale nie na termoobiegu. Masa, pod wpływem ciepła, pięknie rozleje się po naczyniu i ładnie urośnie, nabierając ciemnozłotego koloru. Wyjmij placek z pieca i dam mu 5 minut. Następnie przełóż na talerz tak, aby owoce znalazły się górze. Jedz, póki jest ciepłe, oszałamiająco smaczne i cudownie aromatyczne.

 


made by Karola



środa, 25 września 2013

Lek na wszystko

czyli Panaceum!

Gdy mowa o  Stevenie Soderbergh'u, oczywistym jest plejada gwiazd 
i komercyjny sukces. Ale co najważniejsze, nie wyklucza to świetnego kina.  




Panaceum to zaskakująca, trzymająca w napięciu i przejmująca historia. Ponad to, reżyser nie chwyta po tanie środki i o oczywiste emocje, nie tworzy jednoznacznych bohaterów, nie podaje nam na tacy rozwiązań. Wręcz odwrotnie. Zwroty akcji, przy jednoczesnej jasności sytuacji, podnoszą ciśnienie i nie pozwalają oderwać wzorku od ekranu. 

Sprzyjają temu także aktorzy, a Ci, dobrani wyśmienicie, nie zawiedli. Rooney Mara, która na przemian jest dla mnie piękna i przeciętna, okazuje się równie zmienną
i zaskakującą postacią. Jude Law, którego osobiście doceniłam za postać Wilsona
w Sherlocku, po raz kolejny udowadnia, że nie jest stworzony do grania amantów. I na koniec, niesamowita Catherine Zeta-Jones. Choć do tej pory, wcale nie miałam o niej takiego zdania. 

Zdjęcia podtrzymują klimat całego obrazu. Już pierwsza scena, ukazuje zakrwawioną podłogę w pustym mieszkaniu. Wyjaśnienie znajdziemy jednak dużo później. Muzyka w filmie niemal hipnotyzuje. Dodatkowy efekt nadają chwile ciszy, które pozornie nie uspokajają akcji, a podnoszą napięcie. 


Nie chcę zdradzać, zbyt mocno oceniać, ani próbować zrecenzować.
Na pewno natomiast - polecam.







sobota, 21 września 2013

Na pomarańczowo:)

made by Karola

Piec uwielbiam, a jeść jeszcze bardziej. Stąd też mój blog. Żeby się pochwalić - nie ma co ukrywać, żeby zbierać przepisy i oby się udało, inspirować. Piekę często, bardzo nawet i nierzadko, w związku z tym, jem. Jednak z dokumentowaniem jest gorzej. Leń potrafi mnie dopaść i nie chce czasami pościć.
I mimo, że obecnie, wciąż lekko chora i wyjątkowo leniwa, też jakoś nie mogłam się zmobilizować, to udało się i piszę! A dokładniej chwalę... wyjątkowo pomarańczowymi babeczkami.


 Co więcej, przepis na te babeczki wzięłam z mojej nowej, ulubionej książki, w trakcie której lektury jestem! Wiecie o co chodzi? W każdym razie, kilka słów o tej powieści już niedługo, a póki co: wielkie dzięki Jenny Colgan, bo jest za co <3


Pomarańczowe babeczki z pomarańczową marmoladą:

dwie, koniecznie słodkie pomarańcze
225 g roztopionego masła
3 jajka
225 g cukru
225 g mąki "samorosnącej" - plus pól łyżeczki sody i proszku do pieczenia
3 łyżki dowolnej konfitury
3 łyżki skórki z pomarańczy


wszystkie made by Karola

 Całą pomarańcze - ze skórką!!! - kroimy i mieszamy z roztopionym masłem, jajkami i cukrem. Miksujemy na wysokich obrotach, a mikserowi pozwalam skakać, to wina kawałków pomarańczy. Masę przelewamy do osobnej miski z mąką i mocnomocnomocno mieszamy łyżką. 

Pieczemy aż 50 minut w 180 stopniach.
Po upieczeniu dajemy im wystygnąć.

W międzyczasie robimy coś dżemopodobne - miąższ pomarańczy smażymy z dużą ilością cukru, nie tak dużą ilością miodu, skórki z pomarańczy i ulubionej konfitury, najlepiej czerwonawej. 
Czekamy aż cudnie się połączy, pozostawiamy do przestygnięcia, a następnie dekorujemy babeczki. 

Palce lizać.

made by Karola

środa, 18 września 2013

o mej miłości nieskrytej wcale!

tak wiem, czas, który miał być najaktywniejszym i pełnym pracy, okazał się (jak zawsze) tym najbardziej leniwym...
blogowo potwierdzam nieróbstwo, ale się poprawię
a teraz mam coś w ramach rekompensaty :)


Rzecz o diabelskim naparze



Rewolucja! Pojawienie się kawy zawsze ją wzniecało. Ja się nie dziwię. 

William Ukers też nie mógł się mylić. To w końcu jedyny 
napój, który sprawia, że ludzie nareszcie zaczynają myśleć. A poranek wzbogacony o zapach tego diabelskiego naparu, sprawia, że chce mi się żyć. Co rano wstaję pierwsza. Chcę mieć pewność, że nic nie zakłóci rytuału. Choć nawet rewolucja we Francji nie wygrała z kawiarniami, bo sami buntownicy niszczyli wszystko, ale nie witryny swych ukochanych miejsc spotkań, to wiem, że w moim domu różnie bywa. 
A kawa wymaga czasu. Jest jak kot, który wbija pazury, gdy chcesz się go zbyt szybko pozbyć. Ale jakże beztroski to czas i spokojny. Ty i duży kubek mruczącego naparu. A co więcej, kawa nie wymaga towarzystwa. Chyba najlepiej smakuje sam na sam. Kiedy słońce jedynie podgląda co robisz. Kiedy filiżanka ogrzewa Ci dłonie, a każdy łyk rozgrzewa i budzi ciało. Czas jakby się dla was zatrzymał. Kawa może być kochankiem i jest chyba najwierniejszym. Zawsze przy Tobie, nigdy nie śpieszna i nawet pozostawiona, taka niedopita, nigdy nie żywi urazy. A Ty, jesteś gotowa na wszystko, aż do następnego spotkania…
Kawa to przede wszystkim historia. Podróż przez kontynenty, epoki i umysły. Droga, która wymaga być cofnął się o setki lat. Do kraju tak obcego, egzotycznego i nieznanego, że chęć poznania tylko rośnie i musi zostać zaspokojona. Zaczynam od Etiopii. I nie będzie to historia o pasterzu. Około 575 roku Etiopczycy poznali kawę jako aromatyczny napar i wtedy rozkręciła się machina. Już wtedy picie kawy łączyło się z ważnym rytuałem, nieraz nawet wielogodzinną ceremonią. A samo słowo „kawa”, brzmiące dla mnie jak nazwa najbardziej odległej krainy, pochodzić może od wioski, w której to kawę odkryto. Niesamowite i fascynujące są historię tak zwyczajnych dla nas spraw. No bo gdyby nie mieszkańcy Kaffy, co miałoby budować mój poranek i koić każdy dzień? I tak, niesamowity, pachnący i pobudzający umysł, ciało i zmysły napój trafił do Arabii, Turcji i Europy. Dziękuję!
Kawa buduje mój dzień, zmienia nastrój i przygotowuje na każde wyzwanie. Poranek bez kawy, jest dla mnie porankiem straconym i nie boję się do tego przyznać. Na sklepowych półkach sięgam po swój ulubiony gatunek, w kawiarniach czuję się bardziej mistycznie, niż w najświętszej bazylice, każdy kubek jest dla mnie zbyt mały, a złe samopoczucie zawsze tłumacze brakiem kofeiny. I mało kto może to zrozumieć. Ale kawa, jest zapach, historia i moc działania po prostu zachwyca. Poza tym, kawa, to napój anarchistów! A anarchia to najlepszy ze znanych mi ustrojów, pod warunkiem, że nie wychodzi za drzwi domu oczywiście, ale jednak. Tak więc, jako anarchistka pełną gębą, muszę kochać się w kawie. Božidar Jezernik wiedział co robi pisząc, że kawa to :” napój wywrotowy, który łączy ludzi, rodzi ducha buntu, wznieca polityczne dyskusje i powstania”. Dodatkowo to napój dla ludu, intelektualistów i przedstawicieli elit. Nie ma równych i równiejszych. W obliczu kawy liczy się tylko jej umiłowanie. To zarówno trunek elitarny, jak i prosty, pobudzający napar. Idealny do konwersacji o sztuce, nauce i polityce oraz niezastąpiony, jeśli chodzi o dodanie energii robotnikowi. 
Kawa do Polski trafiła późno. A szkoda. Ale jako naród nieufny musieliśmy trzymać Turków na dystans. Bo to stamtąd właśnie, za pośrednictwem kontaktów handlowych, trafiły do nas ziarna kakaowca. Początkowy brak sympatii do kawy, widoczny jest nawet w polskiej literaturze. I choć szkoda o tym gadać, to sam Jan Andrzej Morsztyn, w 1670 roku, pokusił się o niepochlebny, w stosunku do czarnego naparu, wiersz:

„W Malcieśmy, pomnę, kosztowali kafy,
Trunku dla baszów, Murata, Mustafy
I co jest Turków, ale tak szkaradny
Napój, jak brzydka trucizna i jady,
Co żadnej śliny nie puszcza na zęby,
Niech chrześcijańskiej nie plugawi gęby…”

Ale wybaczam mu. Nie od dziś wiadomo, że Polak dumny i sam się musi do wszystkiego przekonać. Grunt, żeśmy zmądrzeli. Co prawda jedynie dlatego, że chcieliśmy dorównać zachodowi. Ale jednak. I tak kawa stała się najpopularniejszym napojem, w XVIII wiecznej Polsce. Kawa lała się wiadrami, ceny rosły, a Król August III otworzył kawiarnie. Tym samym udostępniając gorący napar wszystkim Polakom. A stosunek do niego zmienił się zupełnie. Kawę doceniali wszyscy, sposób parzenie jej w Polsce, nawet obcokrajowcy. A i Mickiewicz o kawie nie zapomniał :” Takiej kawy jak w Polszcze nie ma w żadnym kraju, W Polszcze, w domu porządnym, z dawnego zwyczaju, Jest do robienia kawy osobna niewiasta, Nazywa się kawiarka; ta sprowadza z miasta Lub z wicin bierze ziarna w najlepszym gatunku, I zna tajne sposoby gotowania trunku, Który ma czarność węgla, przejrzystość bursztynu, Zapach moki i gęstość miodowego płynu. Wiadomo, czym dla kawy jest dobra śmietana; Na wsi nietrudno o nie: bo kawiarka z rana Przystawiwszy imbryki, odwiedza mleczarnie I sama lekko świeży nabiału kwiat garnie Do każdej filiżanki w osobny garnuszek, Aby każdą z nich ubrać w osobny kożuszek...”  Ba! Pisał o niej w „Panu Tadeuszu”, a to musi o czymś świadczyć.
            Staram się sięgać wysoko. I czerpać z najlepszych. Mierzyć się tylko
z najznakomitszymi i od nich uczyć się doceniać życie. Jak więc miałabym nie cenić kawy!  Królowie ją kochali, wieszcze i mecenasi. Może i mnie czeka taka przyszłość, przy filiżance dobrej kawy. „Pana Tadeusza 2” pisać nie zamierzam, wolę coś lżejszego, ale z kawy nie zrezygnuję. I choć esej jej chwilowo poświęcę. A czas mierzyć będę łyżeczkami pełnymi kawy – niczym T.S. Eliot i doceniać jak sam Kant, który pisał: „Błyskotliwość myśli i szybkość skojarzeń w brunatnym napoju się budzi”. A gdy bliżej sięgnąć, mogę śpiewać za Kasią Nosowską :”Kocham ten stan, cudowne sam na sam, kawa i ja (…)”. Zawsze to jakiś autorytet.
            Kończąc przypomnę jedynie, że obecnie, po niemal czterech wiekach, kawa to najpopularniejszy napój świata. Stała się drugim po ropie naftowej produktem światowego handlu i rocznie wypija się nawet 400 miliardów filiżanek „czarnego złota”, za które w Starbucks’ie trzeba zapłacić jakieś trzydzieści złotych za litr.
              
dziękuję za uwagę
                   Karola


sobota, 17 sierpnia 2013

Nie zawsze jest tak słodko...

tym bardziej, gdy chwytamy po rzecz z drugiej ręki. 



Jeśli widząc na okładce nazwisko - Fabicka- pierwsze co przychodzi Wam do głowy, to:" biorę! oczywiście!", a zaraz po tym:" oj, jeszcze raz przeczytam Rudolfa." To możemy sobie przybić piątki. Tak było i tym razem. Choć ten raz, miał miejsce około marca... Ale licencjat, maj, wielkie grillowanie, itd. Trochę to trwało, ale się udało.

Fabicka, moja ukochana autorka przełomu gym/liceum. 
W mojej klasie bez trudu odnalazłam Rudolfa, a nie raz Rudolf był jakby trochę mną. No bo, Szalone życie Rudolfa, Świńskim truchtem, Seks i inne przykrości i Tango ortodonto, sprawiły, że było jak było, a ja myślałam jak myślałam i wiedziałam, czego na pewno w życiu nie chcę. Nie ma się więc czemu dziwić, że gdy w księgarni, na półce, u schyłku studiów, zasiadła mi przed oczyma Fabicka, kupiłam. Tym bardziej, że kurzyła się mojej komodzie niekrótko, ustępując miejsca Schmittowi, a ja czułam, że jestem jej winna kolejne spotkanie. Co więcej, do zakupu zachęciła mnie, przemawiająca z okładki Agnieszka Holland.

Niestety... choć nigdy mi się to nie zdarzyło, tym razem miałam dwa podejścia do lektury. Pierwsza próba zmierzenia się z SecondHand'em nie wypaliła. Nie mogłam przebrnąć przez zagmatwaną, niechronologiczną fabułę, mnogość postaci i dziwacznych historii. Jednak, za drugim razem poszło lepiej. Mama zawsze mi powtarza, że jak dziecko nie rozumiesz, to przeczytaj jeszcze raz. No i popatrz, tym razem miała rację. Losy bohaterów zaczęły mnie ciekawić, żałowałam ich, martwiłam się i miałam ochotę pomóc. Jednak po około 200 stronach mrocznych, łzawych i okrutnych historii, które podobno miały być też zabawne, zaczęłam bardzo męczyć się kolejnymi porcjami smutku i straconych nadziei. Jasne, nie wszystkim żyje się kolorowo, taka historia za pewne nie raz się zdarzyła... ale jakoś nie pomagało mi to w batalii z SecondHand'em. Gdy już, już myślałam, że nie jest źle, a nawet ciekawie i właściwie lekko śmiesznie, dopadło mnie zakończenie, o którym nawet szkoda gadać.

I tak, moja miłość do Fabickiej umarła. Choć zawsze myślałam, że trafnie lokuję swe uczucia, to tym razem rozstanie było niczym cios obuchem w łeb. Nie polecam.
(mimo zachwalających recenzji, świetnej historii z Polski B., które ukazały się chyba w każdej babskiej gazecie)



Jakby nie było, jeść trzeba!

Po przeczytaniu SecendHand'u nie byłam w stanie zrobić niczego słodkiego i  oszałamiająco ślicznego. Dlatego postawiłam na wytrawny smak i jak się okazało, wyjątkowo męską wersję muffin - z serem i z szynką.


made by Karola
SUCHE - 2 szklanki mąki, 1/2 szklanki krupczatki, łyżeczka sody, łyżeczka proszku do pieczenia, łyżeczka ziół i szczypta soli

MOKRE - 1 szklanka mleka, 1/2 szklanki kefiru, 3 jajka

suche do suchego, mokre do mokrego i suche do mokrego

Żółty ser i szynkę kroimy w niewielką kostkę, jeśli mamy ochotę dodajemy też ulubione warzywa - ja nie miałam - i delikatnie łączymy z masą. Na wierzchu posypujemy prażoną cebulką. 
Pieczemy 25 minut w 180 stopniach. Idealnie pasują do kremu z papryki :)
SMACZNEGO

made by Karola



poniedziałek, 12 sierpnia 2013

ananasowelove

Po ostatniej, jakże udanej ;), przygodzie z ananasem, postanowiłam, że ta znajomość tak szybko się nie zakończy. Tym bardziej, że owoce lata, to najwspanialsze owoce, a ich czas powoli dobiega końca. Truskawki wyszły, a jak już się trafią, to w świetnej cenie 12 zł. za 100 g. Malin to nawet za stówę nie dostaniesz, a jagody... jakoś ominęły mnie ich odwiedziny. Ale za to wciąż są ananasy! I mowa tu o tych świeżych, raniących ręce z ostrymi liśćmi, broniącymi złotego skarbu niczym wojenne miecze. Pewnie, są też te z puszki, ale chyba nie muszę o nich wspominać - w sierpniu?!

made by Karola


Tym razem postawiła na coś bardziej eleganckiego, do czego przydaje się mikser, a zjedzenie całej blaszki do jednej kawki, budzi w nas okropne poczucie winy, z którym nie poradziłaby sobie nawet Ewa Ch. Ale, trzeba zadać sobie jedno podstawowe pytanie - wolisz zapach potu na siłowni, czy aromat wanilii w wygodnym fotelu?
no właśnie...

Zapraszam - w roli głównej ananasowe babeczki z ricottą <3


made by Karola

1/2 kostki miękkiego masła
3/4 szklani cukru trzcinowego
3/4 szklanki mąki pszennej
1 łyżeczka sody 
3 jajka
jeden jogurt ananasowy light
ananas pokrojony w kostkę                                                               


Masło należy utrzeć z cukrem, dodać mąkę, sodę, jajka i na końcu jogurt.
Gdy już dobierzesz się do ananasa, pokrój go w kostkę, a kawałeczki odsącz na ręczniku papierowym i obtocz w mące, aby nie puszczały soku. Na podaną ilość składników najlepiej użyć 2 szklanek owoców. Dodaj ananasa do ciasta i delikatnie wymieszaj. Masę przekładamy do papilotek.
Pieczemy 20 minut w 180 stopniach. 

na krem:

jedno opakowanie serka ricotta light ;)
1/4 szklanki cukru pudru

szczypta pudru waniliowego
Składniki zmiksuj i odstaw do lodówki na kilka minut.

Na ostudzone babeczki nakładamy krem.

made by Karola
   




Ananas zachwycił mnie na tyle, ze postanowiłam zaryzykować i choć raz samodzielnie wykonać ciasto francuskie!
Zrobiłam, choć trwało to 2 dni. Co gorsza większa część ciasta się spaliła, ponieważ była zbyt cienka. Mimo to, udało mi się wyczarować kilka samodzielnych kieszonek  z ciasta francuskiego, wypełnionych ananasem!

a oto przepis- 

200 ml zimnej wody
14 g (1 łyżka) miałkiej soli
500 g dobrej jakości masła o temperaturze pokojowej
150 g mąki krupczatki
250 g mąki pszennej


Wodę wlać do szklanki, dodać sól i mieszać, aż sól się rozpuści. W rondelku roztopić 75 g masła na wolnym ogniu. Obydwie mąki wsypać do miski. Dodać posoloną wodę, roztopione masło i zagnieść ciasto.Uformować kulę, spłaszczyć dłonią, zawinąć w folię i wstawić do lodówki na 2 godziny.Pozostałe masło pokroić na małe kawałki, włożyć do miski i utrzeć na gładką masę. Utarte masło włożyć między 2 warstwy folii spożywczej lub papieru do pieczenia. Rozwałkować na prostokąt grubości 2 cm i wstawić do lodówki. Ciasto wyjąć z lodówki. Stolnicę lekko oprószyć mąką, położyć ciasto i, tocząc wałek w jednym kierunku, rozwałkować na kwadratowy placek grubości około 2 cm (lub cieniej), tak by środek był grubszy niż boki. Na środku rozłożyć schłodzone masło, tak by rogi znajdowały się pośrodku boków ciasta. Rogi ciasta połączyć nad masłem, formując kopertę, i zlepić ciasto na złączeniach, aby nie wydostawało się na zewnątrz podczas wałkowania.Ciasto z masłem wewnątrz rozwałkować na prostokąt długości 3 x większej niż szerokość. Ciasto złożyć na 3 części, formując prostokąt. Wstawić do lodówki na 2 godziny.Ciasto wyjąć z lodówki, obrócić o 90°, rozwałkować na prostokąt, tak jak w punkcie 6. Złożyć na 3 części i wstawić do lodówki na co najmniej godzinę. W ten sposób, tocząc wałek w jednym kierunku, rozwałkowywać i składać ciasto 6 razy, za każdym razem wstawiając je do lodówki na 2 godziny. Po każdym schłodzeniu ciasto należy wałkować na stolnicy posypanej cienką warstwą mąki, aby nie przywierało. Muszę przyznać, że nie trzymałam się sztywno wyznaczonego czasu chłodzenia. Po 4 z kolei wałkowaniu zastała mnie noc, więc dokończyłam rano :). Nie miało to jednak wpływu na jego jakość. Ciasto przed pieczeniem rozwałkowujemy na grubość około 3 - 5 mm, w zależności od upodobania. Pieczemy w temperaturze 200°C przez około 13 - 15 minut. 
 http://www.mojewypieki.com/przepis/ciasto-francuskie---krok-po-kroku

made by Karola




czwartek, 1 sierpnia 2013

Bikini time!

made by Karola


Od kiedy nad Bałtykiem panuje iście śródziemnomorska aura, czuję się jak ryba w wodzie - dosłownie! Bardzo cieszy mnie fakt, że od morskiej plaży dzieli mnie jedynie 50 km. Pozwala to na bardziej i mniej spontaniczne wypady nad morze, z których korzystam jak mogę, zarówno z tych krótkich i tych dłuższych. Z radością chwytam każdą dawkę słońca. Tym bardziej, że to dopiero wstęp do prawdziwego plażowania i opalania, na które czekam cierpliwie, choć nie raz już truchtałam w miejscu z radości!!! Chorwa czeka,a ja przygotowuje się na tygodniowe szaleństwo. Powoli też brązowieje, co w moim przypadku jest nie lada wyczynem. Buzi nie opaliłam od 1975, więc sami rozumiecie. 

Jest jeszcze coś, co łapie mnie co roku za nogi (a właściwie za włosy) i do października nie puszcza. Jak tylko temperatury rosną nudzę się swoją fryzurą i próbuje czegoś nowego. W tym roku nie jest inaczej!

made by Karola


Błogie lenistwo i upały za oknem nie sprawiają jednak, że rezygnuję z podwyższania temperatury w kuchni za sprawą piekarnika :) Zakasuję rękawy i aż palę się do pracy. Aby sprostać wymogom stawianym przez pogodę, wybieram lekkie muffiny z duuużą ilością owoców i warzyw. 

Na stół zapraszam wielozbożowe muffiny marchewkowe z ananasem! 


LECIMY:                                                                                
made by Karola


suche - 
1 szklanka mąki                                                           
3/4 szklanki mąki pełnoziarnistej
1/4 szklanki krupczatki
3/4 szklanki brązowego cukru
1/4 szklanki otrębów
2 łyżeczki sody
2 łyżeczki cynamonu
szczypta soli
made by Karola

mokre-
2 duże jajka
3/4 szklanki oleju
2 łyżeczki zapachu waniliowego

owocowo-warzywnie
4-6 niedużych, słodkich marchewek
4-6 plastrów ananasa (najlepiej świeżego, ale z puchy też ujdzie)


made by Karola
Na początek bez szaleństw - suche do suchego, mokre do mokrego i suche do mokrego. Mieszamy delikatnie widelcem, uzyskując gęstą, lepką masę. Dodajemy marchewkę i ananasa i delikatnie wszystko łączymy.
Dajemy im 20 minut w piecu, w 180 stopniach. Ananas zbrązowieje, ale tak ma być. Nie jest spalony, a jedynie bosko zarumieniony. 





made by Karola
made by Karola


Skoro wakacje, to przedstawiam także swoją wesołą twórczość. Od pewnego czasu po głowie chodzi mi pewna myśl. Decyzja wymaga jednak 100 % pewności, dojrzałości i kilku innych podobnych pierdół ;) Dlatego póki co mam koszulkę, a co!

piątek, 26 lipca 2013

Nigelle kocham nad życie!

Moje babeczki to najczęściej przepisy na zasadzie prób i błędów.
Z muffinami jest najłatwiej i najciekawiej - mamy podstawę, suche i mokre, a potem hulaj dusza! Kapkejki to już całkowita dowolność. Możemy sięgnąć po dowolną podstawę, ulubione owoce, kolorowy krem, czekoladę i gotowe.

Ale dziś, wierna byłam przepisowi. I to nie byle jakiemu. Modyfikacja dotyczyła tylko wielkości i ilości. Bo zamiast jednego, dużego ciacha czekoladowego, ja mam 15 malutkich. 

A mowa o CZEKOLADOWEJ CHMURCE Nigelli <3



Jak już wspomniałam, trzymamy się przepisu królowej. 
Składniki:
- 250 g ciemnej czekolady (zawierającej min. 70% kakao)
- 125 g miękkiego masła
- 6 jajek: 2 całe, 4 z żółtkami oddzielonymi od białek
- 175 g cukru
- 2 łyżki likieru Cointreau (ja oczywiście nie miałam i niczym go nie zastępuję)
- 2 łyżki skórki pomarańczowej (ja ścieram skórkę z 2 pomarańczy)


Na śmietanowy wierzch:
- 500 ml śmietany kremówki
- 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego lub dwie łyżeczki cukru wanilinowego
- 1 łyżka likieru Cointreau (niekoniecznie)
- gorzkie kakao do posypania

Zaczynamy:

Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni. Dno tortownicy wyłóż papierem do pieczenia. Rozpuszczamy czekoladę w kąpieli wodnej, dodajemy do niej masło i studzimy. 

Ubij 2 całe jajka i 4 żółtka z 75 g cukru, potem delikatnie dodaj czekoladę z masłem, likier i skórkę pomarańczową.

W innej misce ubij 4 białka na pianę,e stopniowo dodawaj 100 g cukru, aż do uzyskania błyszczącej piany, zachowującej swój kształt – ale nie bardzo sztywnej. Najpierw dodaj kilka łyżek piany z białek do masy czekoladowej, wymieszaj łyżką, a następnie całą masę czekoladową przełóż do białek.



                                                                                                                                                                                                                                                            Zmiany następują w tym miejscu:
Ciasto przełóż do papilotek - polecam takie z aluminiowym wnętrzem. Pieczemy około 20 - 25 minut.
Nie martw się że środek będzie się zapadał w miarę stygnięcia ciasta – tak ma być :) Gdzieś musimy nałożyć śmietanę.
Ubij śmietanę, dodaj ekstrakt waniliowy (lub cukier wanilinowy) i likier. Ubijaj dalej, aż będzie stojąca – ale nie całkiem sztywna. Wypełnij zagłębienie ciasta śmietaną, pozwalając jej spływać po bokach. Delikatnie, za pomocą sitka, oprósz wierzch ciasta kakao.

Osobiście uważam, że im nasze chmurki mniejsze, tym lepsze. Łatwiej sobie z nimi poradzić ;)


Dajcie znać, czy smakowało :)